Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

— To, proszę pani, dla panienek robota?
Pytanie to tak proste, wypowiedziane było z widocznym niepokojem. Nie była sztuki swej pewną. Właściwie mówiąc, szyć nie umiała prawie.
— Tak, dla dzieci, Bieliznę trzeba przejrzeć, posporządzać... Panna Florentyna wie, jak to tam...
— O, to — podchwyciła z zapałem — to już ja porządnie zrobię. W nocy przysiedzę, a zrobię!
— Nic pilnego. I tak jakoś panna Florentyna nieosobliwie wygląda... Jakże tam ze zdrowiem?
— Nie tak źle, proszę pani, nie tak źle. Teraz się jakoś trzymam...
Wyprostowała się jak struna i zacięła usta. Energiczne rysy jej wynędzniałej twarzy miały w sobie wyraz niemal męzkiej siły.
— A matka?
— Ach, to pani, proszę pani, jeszcze nie wie o niczem?
Postać jej nagle schyliła się, zmalała, twarz zagasła, głos złamał sie i drżeć zaczął.
— Nie wiem...
— Prawda, żem to ja już dawno nie szyła u pani! Umarła matka...
— Umarła? O... biedna! biedna!..
Panna Florentyna wyprostowała się znowu. Oczy jej błysnęły.
— O, proszę pani! Toć to szczęście od Boga, że umarła!
— Może... może i tak! Może jej i lepiej...