Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

w głębokiej perspektywie długiej i pustej alei, nad którą szumiał wiatr górny, wierzchołkami bezlistnych drzew lecący, stanęła znowu i wpatrzyła się we mnie z jakąś chciwością, z jakąś żądzą niemal wypowiedzenia wszystkiego.
Jej drobna, szczupła postać, jeszcze drobniejszą, jeszcze bardziej zmizerowaną zdawała się w tem bladem, czystem świetle, jakie ją tu zewsząd objęło. Lata głodu, zwalczanego nieugiętą dumą, nędza odzieży, osłaniana skrzętnie przed oczyma ludzi, cała ta smutna walka podjęta z losem, aby tylko utrzymać się po nad «hołotą,» wszystko to wystąpiło teraz z jakąś bezlitośną, szyderczą jasnością. Może to i sama spostrzegła, gdyż z nagłą determinacyą zaczęła sucho i bezdźwięcznie:
— Z matką źle było, proszę pani!
Poczem zaraz spuściła głowę i cicho szła przy mnie, łamiąc się z tem wzruszeniem, które ją za gardło chwyciło.
— Pić nie piła — odezwała się po długiej chwili łagodniej już nieco — ale że podupadła strasznie na honorze! Ze wszystkiem podupadła!
Obejrzała się prędko po stronach i zaczęła szeptem:
— Com to mówiła, proszę pani, że w Dobroczynności jest, jakem leżała na tyfus w szpitalu, to nieprawda! Nie tak było!
Zaczerpnęła powietrza głęboko i po kilka razy, jak to czyni nurek, nim się rzuci w wodę.
— W kruchcie, proszę pani, w kruchcie u Ber-