Od kwietnia wszyscy chodziliśmy do szkoły boso. Że zimna były jeszcze znaczne, ba, szron od rana biały, każdy batuchał się jak mógł, a to matczyną chustką, tą «na porywkę,» a to szarym spencerem, albo kamizelką ojcową, ale żeby buty wzuć, nikt nie myślał nawet. Buty zdejmowały się «na prymalisa»[1], a ktoby je napowrót z kołka z górki ściągał, kpem się ostawał na calutkie lato, aż het do Wszystkich Świętych. Ale nie okazało się takiego pomiędzy nami.
Na głowach za to nosiliśmy wielkie czapy baranowe, albo watowane z uszami, albo z «futerunkiem», a trwało to ku Zielonym Świątkom, albo i ku Trójcy, jeśli tam kto na kapelusz nie duchem złotówkę miał, albo słoma w kolanko późno szła i pleść nie było z czego. Ale nogi za grudy jeszcze używały pełni letniego sezonu, ukazując się z pod zbyt krótkich, lub zbyt
- ↑ Prima aprilis.