Zdawało się zrazu, że im Bóg wie jak pilno; wypadało to z ławek jak oparzone, takiego nieraz ścisku we drzwiach narobiwszy, że dopiero kiedy im jeden i drugi chłopak kułakiem dopomógł, wytaczały się na drogę, jak kłębem. Leci to, bywało, leci, bezpamiętne, nie patrząc przed siebie, prosto w kupę żwiru. Ale niech się wrona zatrzepie na drzewie, niech baba z workiem przejdzie, niech pies przebieży, niech wróbel przeleci, stają wszystkie i patrzą choćby na nie prosto wóz jechał. Zobaczą glistę, ślimaka, biedronkę, kamyk, zielsko jakie, zaraz całą kupą na środku drogi przysiadają i patrzą, a te dalsze, to tym bliższym aż na karki lezą.
Swiśnie który z nas w palce, to poroździawiają gęby jak żydowskie wrota i znów stają i patrzą. Takie to już gapiowate z rodu. A gadać, to gadają zawsze wszystkie razem. Trzynaście ich było, a więcej narobiły wrzasku, niż my we trzydziestu. Zaraz biorą te mniejsze między siebie, zaraz się ich dopytują, zaraz do rowu prowadzą, zasłaniają spódnicami i krzyczą, choć nikt nie patrzy.
Zaraz się całym rzędem wodzą, a pod ręce, a w pas, a za szyję, zaraz jedna drugiej do ucha szepce, a całują się, a miny na siebie stroją, a oczy mrużą.
Przejdziesz koło nich, to nic mądrego nie usłyszysz, tylko puste mowy.
— Nie, to nie! Może cię będę prosiła?
— Jaka mi pani! Że czerwoną obsadkę ma, to już dmie!
— A u nas dziś rzepa na obiad...
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/214
Ta strona została uwierzytelniona.