Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

nardynów, z babami, dziadówkami siadywała! W kruchcie!...
Głos jej się podniósł z szeptu do głuchego krzyku. Zbiegły się brwi na szorokiem czole. Jasne, rzęsiste łzy trysnęły z pałających oczu. Ściągnęła rękawiczkę i prędko je starła dłonią, ale już został po nich ślad ciemny, wypalony jakby. Zaciąwszy usta milczała chwilę, przełykając z trudem falę łkania, która się tłukła po jej wązkiej, zapadłej piersi, ale której nie puściła na świat. Cała jej postać zresztą, prócz krótkich spazmatycznych wstrząśnień w ramionach, spokojną była i cichą. Najbardziej może uderzała bezwładność rąk, które jakby z ołowiu ciążyły ku ziemi w prostych fałdach biednej czarnej sukni. Szeroko otwarte źrenice trzymała wbite przed siebie w drogę usłaną zeschłemi liśćmi, które się od chwili do chwili porywały za jakimś niewidzialnym podmuchem, drżąc, ulatując i napełniając długą, pustą aleję dziwnym szeptem.
Po chwili mówiła dalej:
— To, proszę pani, wracam ja ze szpitala do domu, a na drzwiach karta i stancya zamknięta. Idę do stróżki. Gdzie matka? Niema matki! Jeszcze mi ubliżyła ta niegodziwa, ordynarna kobieta! A coby tu matka robiła — powiada. — Czegoby tu pilnowała? Tych pustych kątów? — powiada. — Co było — za komorne poszło. To, proszę pani, myślałam, że we mnie żółć pęknie! Ale nic po sobie nie okazuję... Co tam ma kto wiedzieć! Ach tak, mówię, zapomniałam, że matka miała wyjechać na prowincyę do