Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

stary tornister na plecach, a tak równo chodził, że gdyby kto za nim piasek sypał, o calby nigdzie nie skrzywił. W lewo idąc liczył od jednego do dwudziestu, w prawo od dwudziestu do jednego. Zapytałem go kiedyś dlaczego? Nie chciał zrazu mi rzec, dopiero mi się potem zwierzył, że miarkuje tym sposobem kto ma większą racyę, my, czy żydzi? Ale musiałem się zaprzysiądz, że nie powiem nikomu.
Kiedy mu który umyślnie krok przestąpił, zatrzymywał się Stefek z niedomówioną liczbą na ustach, marszczył się i czekał, aż minie. Kiedy go kto szturchnął, także się zatrzymywał i podniósłszy kułak dobitnie wymawiał co mu tam z porządku wypadło: pięć, siedm, jedenaście. Zdaje się, że to nic. Ale nie przepuszczał nigdy, tylko na pierwszej pauzie grzmocił kark w sam raz tyle, ile mu tam wtedy z rachunku wypadło, ku czemu przednią pamięć miał, a i pięść takoż.
Bały go się chłopaki jak ognia i tylko co głupszy frajer, to mu w drogę właził.
Ale ja miałem na niego swój sposób. Kiedym mu dokuczyć chciał, siadałem przy nim w ławce i zaczynałem mówić «Powrót taty.» Przy pierwszych zaraz słowach zaczynał oczyma mrugać, potem ziewał i robił się taki blady, jakby mu kto węża przez skórę ciągnął. Dopieroż mój Stefek w pokorę. Alem ja tam na to niewiele pytał. To się nieraz trząsł jak liść, a pot mu na czoło występował, choć zimą, jak rosa. Takie miękkie serce miał. Kiedy był w dobrym humorze, opowiadał nam, że jak urośnie, do Warszawy, do du-