Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/222

Ta strona została uwierzytelniona.

Zauważyłem jednak, że już u słupa rumieńce Kubusia znikały, a mała twarzyczka okrywała się zimnym potem, zanim doskakał do Huty, blady bywał jak opłatek i uderzał we drzwi rękoma, jakby mu się w oczach mroczyło. Jeśli go zamrok taki chwycił na drodze, opierał się o ramię którego nas, żeby nie paść; nigdy jednak nie chybił przyjętemu przez siebie zwyczajowi, takie kawalerstwo w nim było.
— Com obrał, tom obrał! — mówił i ocierał pot z twarzy chudą, żółtą ręką.
W trzeciej ławie za mną siadał Klimek Szuwała; ten miał psa Gasia i najdłuższą z nas wszystkich kapotę, z matczynego tołuba zrządzoną. Kapota była żółtawa, w ciemne pasy; kołnierz tylko miała granatowy i takież mankiety. Chodził w niej Klimek całą wiosnę, całe lato, całą zimę i nigdy nie było mu w niej ani zbyt gorąco, ani też zbyt zimno. W kapocie tej były kieszenie niezmiernie głębokie. Kładł w nie Klimek książki, kajety, pióra, kałamarz, linję, piłkę; i jeszcze pełne nie były. Kiedy w nie sięgał na spód, musiał zanurzać rękę aż po łokieć. W kieszenie te gromadził Klimek wszystko, co tylko znalazł; nieraz umyślnie dałem mu wiór, albo rzemyk, albo gwóźdź złamany, i to chował. Nadewszystko zaś miewał w nich stare skórki chleba, kości nawet, dla swojego Gasia. Gasio siadał na ogonie przed drzwiami szkoły i czekał na Klimka. Aż kiedy nie zadzwonią, kiedy się ono psiątko nie porwie, kiedy nie wpadnie do sieni!..
Ale Klimek tych czułości przy ludziach nie lubił. Gwizdał wtedy na psa niecierpliwy, gniewny prawie