Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

w najtęższy blask i nikt go w tej sztuce przetrzymać nie mógł. Źrenice miał wypukłe, jasno-siwe, z długiemi, silnie odwiniętemi w górę rzęsami, a w słońce patrzyły one bez zmrużenia, lekko tylko drżąc w sobie, jak woda.
Mówiły między sobą dziewczyny, że matka jego południca była. Ale to nieprawda, bo on matki niemiał, tylko macochę, która południa nie czekając, oporządzała mu uszy od samego rana.
Ten Ignac garbus był, a chodził ze szkoły tyłem, dwa razy się tylko obracając: raz u figury, żeby czapkę zdjąć, a drugi raz u drąga, co go dróżnik na szynach kolejowych zastawiał; zresztą szedł, ani pytał jak tam z nim wypadnie.
Co się ten chłopak szturchańców nabrał, to nieopisane rzeczy. Żadnym innym chodem nikt tyle nie zarobił guzów. Odbił go jeden, to na drugiego leciał; odbił go drugi, to on w inną kupę. Właśnie jak piłka w palancie. Czasem to taką fangę dał, że z jednego rowu w drugi wpadł i nogami się nakrył.
Ale najbardziej mściły się nad nim dziewczyny. Tym się aż oczy paliły, kiedy między nie wpadł; a choć która na drugim końcu była, to leciała, żeby go szturchnąć. Do tego garbu takie zawzięcie miały. Takich one nie lubią. Wszystko wisiało w strzępach na tym chłopcu, a katanczynę to taką zdartą miał, że mu koszulę na plecach i na łokciach widać było, a i to nigdy całą. Bronka mu tam czasem zszywała one hadry, ale to na nic. Mówiły chłopaki, z tego co on domostwa, że to macocha tak na nim szmaty