Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

ale nam jakoś nie idzie. Ba, i tacy byli, co zgoła chcieli prosto chodzić, jak Sobój Jasiek, pierwszy osioł w szkole, który o to tylko dbał, żeby mu zawsze mularka[1] sterczała z kieszeni, a od Honoru dawno odpadł, bo na skargi latał. Ale taki nie miał między nami dużego głosu, bo go nie jeden, to drugi zamalował w ucho. Choć i Julek o niczem słuchać nie chciał.
— Co mnie? — mówi. — Ja za Bronką muszę...
Widząc ja tedy, że się w kupie niewiele uradzi, puściłem się ze Stefkiem samowtór w marchew organisty. Insi też się po dwóch, po trzech porozchodzili i tak nastała zgoda.
W niedzielę przycichło. Każdy sekret trzymał, jeśli co uradził, jeśli nie, medytował w sobie. Hanecki wystroił latawca i puszczali z Sobojem, ale mało kto patrzeć szedł, tak każdego piekło, a najbardziej tu włażenie Michałowe, co trzecia topola, zabiło nam klina. Ten ci nad wszystkich wyjedzie!

Był wrzesień i chłody rankiem brały. Na zczerniałych łętowinach kartofli, na zrudziałych grykach, na późnych prosach leżała mgła ciężka, na rowy się rozwłócząc, na drogi, a ziębiła jak deszcz i już się pastuchy bez worków na grzbiecie rankiem nie pokazywały. Tu, owdzie dymiły małe ognie na miedzach w kartofliskach, wskroś błyskające przez mgłę, drobne, złote, rozchwiane na wietrze. Wielkie rosy po trawach późnych stały, ciężkie, kapiące, jakoby po deszczu. Wyszło słońce, to migały pod nie jak pacior-

  1. Bułka czarna pszenna.