ki różnie malowane; spojrzałeś po księżej łące, — prawie tęcza na niej.
Kuropatw było tego roku huk; zaraz po żniwach ozimych powywodziły się godne stada het precz, na Budach, na Wiatrakach, na Barchowskiej wólce, na Zdunach. Gdzieś byle poszedł, toś je spłoszyć mógł. Porwie się stado, to nizko przy ziemi leci, takie to oblane; a tym samcom to się tylko podkowy na piersiach czerwienią. Dobry był rok na nie.
Zajęcy się też naplęgło godnie; a te marczaki, to też porosły, jak stare. Po jarzynach, po ugorach, po podorywkach, po rzepakach, precz to powygniatało kotliny, pod lada kamieniem, albo i krzaczkiem ciernia. Drugi to i na miedzy sobie słupka kawał na dzień siedział, a wąsami ruszał. Idziesz, myślisz, że kamień; dopieroż jak gdzie pastuch z bicza trzaśnie, albo i owczarz, a ów kamień, myk... jakby ci w oczach błysło.
Okrutny obród był tej żywizny i wszelkiego ptactwa.
A co się kaczek tłukło po trzcinach, co derkaczy, co kurków, co bąków! Przyszedł zachód, to taki się robił trzepot, taki klask, jak kiedy baby kijankami u strugi chusty biją.
Jeździli panowie po polowaniach tak i tak z chartami, z wyżłem, a i na koty także szli; ale choć tam pukał jeden i drugi to wielce nie uszkodził, bo się to miało gdzie dziewać i chronić, póki jarzyny w polu.
Aż przyjechały do naszego dziedzica paniczyki z miasta, i dopieroż hajda! Jak dzień Boży już to na
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/228
Ta strona została uwierzytelniona.