na deska. Het precz dech z niego ze wszystkiem wyszedł. Na brykę go nieśli, kiedy się nagle słońce po przez mgły przetarło i stanęło mu nad głową wielkie, czerwone, jak wschodzący miesiąc, albo jak latarnia, ani jednego promyczka nie puściwszy z siebie, właśnie jakby je kto owinął mokrą, krwawą chustą...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
We środę koło południa zadzwoniły dzwony. Tego dnia my do szkoły nie szli, bo był pochów Julka.
A jakże, z dzwonami go chowali, panicze fundowały.
Jak Budy Budami, takiego pochowu żaden chłopak nie miał; nie pasuje, mówią, chłopakowi, ale tu się sam dwór zastawił.
Bryka była ta od polowania, kobyły fornalskie gniade, na bryce piękne dery, na jednem siedzeniu ja i Felek, na drugiem Michał i Stefek, między nami trumna.
Nie byle jaka trumna. Dęta, na czarno bejcowana, krzyż na niej gwoździkami wybity, dwa białe ręczniki pod nią, a my za końce. Taka parada!
I prosty by lepiej nie miał, nie dopieroż kulas.
Powiadały baby, że szczęście ma, bo żeby mu się tak zmarło z jakiejś innej choroby, jak chłopaki Świderskich nieprzymierzając, co ich dwóch na gardło poszło, toby deski zbili, na słomę w drabki, i dalej!
Nimeśmy ruszyli, to to więcej niż ich dziesięć postanęło, dziwując się, a kręcąc głową.