Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/232

Ta strona została uwierzytelniona.

A ta matka, to się nadziękować nie mogła. Co na brykę spojrzy, to się łzami zaleje, a precz się państwu do kolan kłania. Bo co to! Żeby tak nająć, to na samą furmankę z pięć złotych by pękło, albo i z pół szósta, jako że czas orki był i duża robota w polu.
Ruszamy. Aniby tej drogi nie poznał, taką się inną zdała. Dziad z krzyżem przed bryką, przy nim w komeszkach, Sobój i Klimek z Gasiem; tylko, że Sobój pod komeszką latawca trzymał, to mu się odymała jak bania. Ale przed krzyżem jeszcze i przed dziadem maszerowali Stach i Franek, trzymając się za szyję. Kapeli nie prowadzili dziś żadnej, ale już im te nogi same marsza grały; a że czapki w rękach nieśli, więc im te łby golone zdaleka się błyskały, jakoby rekruckie.
Za bryką calutka szkoła, jak oko. Już tam o chodach nie było żadnej mowy, tylko Józiek Czepień po topolach z podełba zerkał, a ręką próbował po swojemu; ale że ani jednego kamyka nie cisnął i wróble siedziały też cicho. Trójkami szkoła szła; pan nauczyciel takoż szedł, bo mu tabaki brakło, co ją od gajowego, nieco opodal od cmentarza, na Węglarzach, bierał. Chciał mi nawet na nią pieniądze dawać, ale się rozmyślił, machnął ręką i poszedł z nami. I prawda! Piękniej było!
Już to asystę Julek miał i porządek wszelki. Choć żydy, to czapki zdejmały, jakeśmy przez miasteczko szli. A nasze chłopaki z góry po kramach patrzą i wysoko podnoszą nogi, maszerując po