Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

pagórki, nakryjcie!...» Jak w tej pieśni, proszę pani, o sądzie ostatecznym... Dopiero się jakoś w kaplicy o mur oparłam, stoję. Aby nie paść! myślę, aby nie paść! aby ludziom widowiska z siebie nie robić! A tu się nogi podemną trzęsą i poty biją na mnie, raz zimne, raz gorące, żem to dopiero po tyfusie wstała...
No, zwyciężyłam jakoś te słabości, nic! Ani nie wiem jak błogosławieństwo przeszło, bom już i nie widziała, co się koło mnie dzieje. Jedno mi tylko w głowie: Jak wyjść, co począć? Ludzi już sporo ubyło, co się ku drzwiom obrócę, to widzę, droga przez kościół do samego ołtarza pusta. Podniosłam chusteczkę do twarzy, raz, że to niby na zęby; podniosłam drugi raz, aż nią zupełnie twarz do oczu prawie zakryłam, idę. A nic jeszcze nie wiem, co zrobię. Przedemną kilkoro ludzi się ruszyło, tak ja między nich. Już nawet nie przyklękłam, nie przeżegnałam się, tylko idę. To żebym, proszę pani, na stracenie szła, jeszczeby mi lżej było! Tu mi się nogi plączą, tu w uszach szum, tu serce jak dzwon bije... Ludzie się na mnie oglądają, bo się na nich jak pijana toczę... Już drzwi niedaleko, już tylko przez próg — nie mogę!
Jak ślepa zawracam i uderzam w ludzi, ręce przed sobą i pod chór. Jakże tam nie padnę krzyżem, jak nie uderzę czołem o kamienie! To myślałam, proszę pani, że ze mną już amen będzie. A nie! Tak się we mnie wszystko targało, tak rwało, żem nawet umdleć nie mogła. I choćby tam wtedy śmierć przyszła, to moja męka by ją zwyciężyła...