Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.

Wiedziano, że na wokandzie stoją same chłopskie sprawy, przy których posiedzenia wloką się jak smoła, i które nie nastręczają sposobności ani do świetnych wystąpień adwokatury, ani do eleganckich zebrań towarzystwa.
Sami panowie przysięgli byli tegoż zdania. Po hotelach potworzyły się partyjki wista, preferansa, bakarta; wstawano od kart późno, spano długo, jedzono obficie. Od zajazdu do zajazdu latały miszuresy, kłapiąc pantoflami po drewnianych, wysoko nad kałuże błota wzniesionych chodnikach, a ruch w handlach win, likierów i delikatesów ożywił się niezmiernie. Za to przed salą posiedzień sądowych ulica pustoszała z dnia na dzień.
Nikomu teraz nie szła tędy droga, nikt tu nie miał interesu przystanąć, pogadać; faktorzy nawet zaglądali zrzadka, a zajrzawszy spluwali przez zęby. Istotnie, aż obrzydzenie brało na pustkę, jaka się tu nagle, po niedawnym ścisku zrobiła.
Tego bowiem chłopstwa, które się tu zbierało kupkami z Wołhatycz, z Krynek, z Zahajnego, z Mytryk, z Dołhuszek, z Korniatów, tych kożuchów trącących smołą i potem, nie było co i liczyć nawet. Co można, proszę, wycisnąć z poleszuka, który do miasta przychodzi z okrajcem czarnego chleba za pazuchą, z garścią tołkanicy w szmatce, i żywi się tem przez dni trzy i cztery, bez grosza przy duszy, po któryby warto choć na śledzia sięgnąć? Oczywiście, że nic. Już kiedy rudy Judko między nich nie chodził, to znak