Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.

najlepszy, że nie było po co. Ten dalej czuł pusty mieszek, niźli woń z padliny.
Ale jednego dnia brakło i tych chłopskich kupek. Porozchodziło się to, każdy za swoją biedą. Sądzono sprawę ostatnią, która wisiała na wokandzie na samym ogonie, niczyjego zajęcia nie budząc, nikogo nie obchodząc wielce. Nędzna jakaś sprawina o sery i masło.
— Mizerya! — jak mówił dowcipny pan Hieronim, rozdając karty do wista w zajeździe Szyi Froima.
Nikt się też do tej «mizeryi» nie spieszył. Dwie baby, jedna w kożuszku w butach, druga w andaraku tylko, w zawijach i w płacie, weszły przed chwilą w bramę sądowego gmachu i znikły w głębokiej sieni.
Jak okiem zajrzeć, ulica nawskroś była pusta; strzelaćby nią można choćby do Leszcza, albo do Porzecza. Tylko pod murem przeciwległego izbie sądowej domu stał «did,» w obszarpanym kożuchu i wyrudziałej, na uszy wiązanej czapie, która się niewiele różniła kolorem od jego skołtunionych włosów i ryżawej brody. «Did» nie stary był jeszcze, ale srodze ospą zgryziony; a i wódka zostawiła na nim swe ślady. U ozutych w postoły nóg «dida», siedział na zadnich łapach mały, bury pokurć, uwiązany na sznurku u kosztura, który włóczędze za podporę służył.
I «did» i pokurć patrzyli w okna sali oświetlonej wcześnie, jarząco; ale «did» patrzył obojętnie i tępo,