Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.

stchnieniami i szeptem zmieszane. Woźny tem sobie bynajmniej nie turbował głowy.
Wiedział on doskonale, że to tylko baby. Bez bab się żadna chłopska sprawa nie obejdzie, choćby też o kozik. Wiadome rzeczy, jako są baby na wszelakie żałoście łakome. Druga się tak miodem nie uraczy, albo i wódką z pieprzem, jak postękiwaniem i płaczem, czy ma o co, czy niema o co. Ledwo sprawę do sądu skrzykną, już się to do miasta procesyą wlecze, już pode drzwi lezie, już knycha. Dużo im to pomoże! Akurat!
Tu woźny krzywi się i uśmiecha wzgardliwie. Plunąłby, taka go obrzydliwość przeciw babom zbiera, gdyby nie to, że na miejsce zważa. W tej chwili słychać dzwonek prezydującego: pan obrońca ma głos.
Pan obrońca podnosi się ze stołka i przez chwilę nie wie co począć z długiemi rękami w przykrótkich rękawach. Opiera je wreszcie o pulpit i podnosi czoło, na które mu wybija lekka, przemijająca czerwoność.
Jest to niepokaźny człowieczyna, z pochylonym grzbietem i zapadłą piersią. Twarz ma zwiędłą, obojętną, spojrzenie przygasłe, i wysokie, łysiejące czoło. Głowy nie trzyma prosto, ale ją przechyla to na jedno, to na drugie ramię, uderzając wzrokiem z dołu w bok, jak to czyni kania. Zwiędłe, cienkie jego wargi rozszerzają się szczególnym uśmiechem wtedy nawet, kiedy mówi zupełnie poważnie; momentu tego wszakże niepodobna z całą ścisłością ozna-