Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

Ucichła i milczała. Szłam obok zasłuchana z pochyloną głową, nie przerywając zwierzeń, ani biegu myśli.
— Powiadają, proszę pani — zaczęła po długiej chwili — że ziemia, choćby jaką żałość człowiek miał, wszystko wyciągnie z niego. Ale ja już i krzyżem na ziemi wyleżeć nie mogłam... Zerwałam się, przytuliłam do ściany, słucham...
Co się garść ludzi do kruchty wysypie, to w kruchcie podnoszą się głosy. A mnie tu febra aż trzęsie, aż każda żyłka we mnie truchleje, tak się boję usłyszeć, że i matka...
Zatykam uszy, zamykam oczy, a wszystko słyszę, wszystko widzę... Te ręce wyciągnięte, te wyżebrane grosze, te łachmany...
Chustkę do ust kładę, zębami ściskam, żeby nie krzyczeć głosem...
Wtem serce stanęło we mnie. Głos matki... Matka prosi...
Krew mi zahuczała w głowie, rzuciło mną we drzwi jak piorun, rozepchnęłam ludzi, do matki, za rękę i na ulicę! Tylko się te grosze posypały za nią. Nad Wisłą dopiero poczułam, że zimno, ząb mi o ząb szczękał. A już się robiła noc i niebo ze wszystkiem ściemniało. Spojrzę, Wisła się bieli... pusto... Ścisnęłam mocno rękę matki, razem skończym — myślę — wstyd zmyję...
A matka, jakby to, proszę pani, poczuła, wyrwała mi rękę.
— Co ty — mówi — córko? Co ty?