Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/255

Ta strona została uwierzytelniona.

prezes pozwoli... — dodał, skłoniwszy się lekko i zawieszając głos w oczekiwaniu.
A gdy kategorycznej odmowy nie było, zwrócił się do stojących po za sobą ławek i w chłopskiem narzeczu poleszuków krzyknął:
Chadzicie, rabiata!
Natychmiast w ławkach, które się dotąd wydawały puste, zakotłowało się, zadudniło od licznych stóp bosych, i z głębi zaczęły się wysypywać małe, szare postacie.
Bliże! — zawołał adwokat, któremu wzrok rozbłysnął nagle.
Małe, szare postacie zaruszały się, zakłębiły i posunęły ku obrońcy krokiem.
Szcze bliże! — krzyknął znowu jakimś świeżym, młodym, jak gdyby w polnych rosach opłukanym głosem: — Szcze bliże!
Wszystkich ich teraz dobrze widać było. Zapędzili się i stanęli zbici w kupkę, jak te owce siwe.
Pięciu ich było.
Chłopcy drobni, przymizerowani, spaleni wiatrem i słońcem. Najstarszy mógł mieć lat ze czternaście może, najmłodszy z dziesięć, albo i mniej jeszcze. Ot, poganiacze wiejscy od gęsi, od cieląt, od drobnego statku, a może i wprost z chałupy. Nizko podcięte, konopiaste i czarniawe grzywy zakrywały im czoła, policzki mieli śniade, zapadłe nieco, miny nastraszone a ciekawe.
Na jednych grzbietach wisiały płócienne świtki,