Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/261

Ta strona została uwierzytelniona.

słuchał chciwie, tak się pochylił ku niemu, tak parzył w niego rozgorzałem okiem, z twarzą pobladłą i z drżącemi usty.
Chłopak umilkł, a on słuchał jeszcze.
Roześmiał się potem zcicha, gorzko i ku stołowi zwrócił.
Mimo pozornego spokoju, znać było, że płonie, jak roratna świeca. Głowa jego, zapomniawszy zwykłych swoich ruchów, podnosiła się coraz wyżej, coraz śmielej; oczy już nie z dołu w bok, ale z góry biły jak siekańcem, w hafty, pierścienie i wstęgi.
Panowie pospuszczali oczy: niechętnie przyjmowano cały ten epizod sprawy. To rozpytywanie chłopaka, ta kupka wywołanych niewiadomo po co z właściwego miejsca oberwańców, wszystko to podobać się nie mogło. Uważano to za romanse, dobre w książce, ale nie w sądowej sali.
Nie dla tego, żeby to były samolubne, zimne dusze, owszem ten i ów odwrócił oczy, nie mogąc patrzeć na znędzniałe postacie chłopiąt, ten i ów czuł wielką przykrość na widok tej bezbronności i tego sieroctwa, ale każda rzecz na swojem miejscu właściwa.
Najbardziej zdumiony był woźny. Ten poprostu oczom własnym nie wierzył i tak kręcił głową, że ledwo trafiał z tabaką do nosa. Od kiedy jest przy sądzie, nie było tu jeszcze takiej «komedyi». A to poczekawszy tyjatr tutaj zrobią!
— Tyle co do chleba, a raczej co do braku chleba! — kończył w tej chwili rzecz swoją obrońca. Ale