Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/265

Ta strona została uwierzytelniona.

zydującego poruszył i jak za tem poruszeniem poruszył się także jego pięknie wygolony podbródek. Pan prezes mówił. Benedyć słyszał dobrze, zrozumiał nawet, że pyta o imię rwącego się do Kozyrka chłopca.
— Chwedoś! Chwedoś Pyptiuk! — przemówił rezolutnie.
Pan prezes przerzucił ręką papiery.
— Jakże Pyptiuk? Nazwiska tego niema w protokóle!
Siedzący obok pan inkwirent papiery przed siebie, z lekkiem pochyleniem głowy, przesunął, znów je przejrzał i brwi podniósł wysoko.
Istotnie: o żadnym Chwedosiu Pyptiuku nie było tam mowy. Jeszcze raz tedy spytał o nazwisko chłopca.
Ale dzieciak nie wie nawet, że tu o nim mowa. Szeroko otwarte oczy jego robią się coraz przezroczystsze, coraz bardziej srebrne; posiniałe, do przemarzłej leśnej maliny podobne usta drgają powstrzymywanym płaczem. Całą tę odrębną istotę pochłania w tej chwili żałosny głos pokurcia, ciche, niespokojne skomlenie, przedostające się z ciemnej ulicy do tej wielkiej sali.
Chciałby tam iść. Chciałby iść na ten wiatr wiejący, na ten deszcz siekący, ot tak, jak stoi, w tej poczesnej koszulinie siwej, bez zaścieżki, na piersiach rozwartej. Chciałby iść przytulić się do mokrej sierci, do kudłatego łba skomlącej psiny.
— Kozyrek heto... Kozyrek zawywaje!
— Chwedoś, Chwedoś Pyptiuk! — tłómaczy tym-