Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.

czasem sądowi coraz to rezolutniej Benedyć. Jest on w tej chwili usposobiony jaknajlepiej. — Cóż tam gadali we wsi: Sąd! Sąd! Matka płakała, ojciec mu na odchodnem coś ze trzy razy pięścią w kark wlepił z tej żałości, a tu przecie nic strasznego! Nie biją, nie wymyślają, pięknie sobie siedzą, spokojnie. A co o ser i o masło, to najmniej! A to i tego nie wiedzą, jak się taki durny Chwedoś na przezwisko nazywa.
Roześmiał się w garść cicho, przebiegle, jak tylko poleszuki śmiać się od małego umieją.
Gdyby się wilczęta po lasach śmiały, musiałyby tak właśnie wyglądać, jak wyglądał w tej chwili Benedyć.
Pan prezes wszakże niecierpliwić się zaczął.
— To jakże?.. Pomyłka?.. A?..
A gdy inkwirent brwi tylko podniósł i rozłożył dłonie:
— Ty jak się nazywasz? — zwrócił się prezes nagle do błyskającego białkami rozweselonych oczu Benedycia.
Chłopak był w siódmem niebie. Ta indagacya podobała mu się coraz bardziej. Wysunął się z gromadki i rzekł raźnym głosem:
— Tichobaj!
— Benedykt Huc, stoi w protokóle! Cóż ty? A?..
Benedyć o krok jeszcze posunął się dalej. Czuł się tak ośmielonym, tak spoufalonym z sądem, jakby sam do niego należał.
— Neścior Syrycz, heto bat’ko! Huc, taj Syrycz taj Neścior! Aże Benedyć, taj Tichobaj, heto ja!