Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.

Uderzył się drobną pięścią w kożuszynę rozchełstaną na piersiach i rzucił oczyma na prawo i na lewo, niezmiernie zadowolony w swej ambicyi.
Gdzie inni! Stoją tam jak te cielęta w kojcu, a on tu sobie przed samym stołem, przed samymi panami!
Przełknął ślinę, wyprostował się, ręce po bokach puścił, a kolana i bose stopy mocno ścisnął, jak to widział u stojącego przy progu żołnierza.
Pen prezes wzruszył zlekka ramionami.
— To i jakże wołają ciebie? Syrycz, Huc, czy Tichobaj? To i ojcu twemu Tichobaj? A?..
Na chłopaka aż ognie biły z uciechy, że jeszcze tej paradzie nie koniec.
To mu pochlebiało, to go napełniało dumą.
W sali nastała cisza.
Tymczasem w oczach pana adwokata błyskała jawna złośliwość. Zgarbił się na swoim stołku, głowę na ramię przechylił, o kolano łokieć oparł i skubał ciemną, rzadką bródkę.
Dopiero kiedy prezydujący, straciwszy nadzieję dojścia do ładu z indagowanym, zagłębił się zniechęcony w fotelu, wstał zwolna pan adwokat ze swojego stołka, a nie przestając skubać rzadkiej bródki, skromnie spuścił oczy i rzekł suchym, obojętnym głosem:
— Wysoki sąd przyjąć zechce do swej wiadomości, że lud w tych okolicach nosi zazwyczaj więcej niż jedno nazwisko!
Rzekł, podniósł nagle głowę i uderzywszy bystrym