Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/268

Ta strona została uwierzytelniona.

wzrokiem w samą twarz dzieciaka, zapytał rubasznie, z chłopska:
— A ciebia jak zowut’ z bat’ka, he?
Chłopak jak na komendę obrócił się ku niemu. Jasny rumieniec wybił mu na liczko; coś blizkiego, coś swojskiego poczuł w tem pytaniu.
— Benedyć Huc! — odkrzyknął cienko a donośnie.
— A w «kancelarji» jak zapisali? — pytał dalej pan obrońca, nie wychodząc z chłopskiego akcentu.
— Benedyć Syrycz! — objaśnił natychmiast malec.
— Dobre! — zawołał obrońca. — A we wsi jak «drażniat ciebia»?
— Benedyć Tichobaj! — huknął chłopak jak o staje drogi, rad, że się wreszcie dokładnie dał zrozumieć.
Pan prezes powstał, objął okiem zebranych, pomilczał chwilę i przystąpił do zreasumowania sprawy. Wszystkie spojrzenia zwróciły się teraz na niego.
Był to młody jeszcze, wysoki, piękny brunet, którego dorodna postać wybornie się prezentowała w obcisłym mundurze. Głowę miał postrzyżoną krótko, czoło głęboko wrębione i cofnięte nieco, lekko garbaty nos, o cienkich, rasowych, rozdymających się nad niewielkim wąsem nozdrzach, spojrzenie bystre i chłodne.
Głos jego był metaliczny, suchy nieco: wymowa dobitna, mocno akcentowana, miała w sobie rytm