Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/272

Ta strona została uwierzytelniona.

ruch ręką, jakby klucz ten przekręcał w zamku, panowie przysięgli wyraźnie słyszeli zgrzyt jego złowieszczy i trzeszczenie podważanego skobla.
I sami oskarżeni przedstawiają się teraz w zgoła innem świetle. Nie jest to już kupka zalęknionych i zbiedzonych dzieci, ale szajka złodziejska, zorganizowana w przestępnych i przez kodeks kryminalny przewidzianych celach. Nie są to głodni poganiacze wiejscy, razem pasący gęsi i cielęta, którzy pod wpływem burczenia w pustych żołądkach i drażniącego je zapachu świeżych serów, dopuścili się nagannego wykroczenia, ale niebezpieczna dla spokoju publicznego banda małoletnich hultajów, którzy aż nadto mieli sposobności i czasu obmyśleć swój czyn karygodny, zbierając się o jednej dnia porze i na jednem miejscu.
Co było osobliwem w tych pomyśleniach i czuciach, to, że zdawały się zupełnie oderwanemi od wszystkiego, co uprzednio zrobiono w toku sprawy, czy to dla oskarżenia, czy dla obrony podsądnych. Istotnie: wyborny mówca prawił tak, jakby przed nim ani prokurator, ani obrońca nie byli zabierali głosu. Nie podnosił oskarżenia, nie zbijał obrony, nie dotykał osób, sam czyn pomijał niemal. On rozwijał tylko zasadę odnośnego prawa.
To świetne «résumé», — a był to jeden z najniebezpieczniejszych uroków jego — obracało się wyłącznie w sferze abstrakcyi; beznamiętne, chłodne, wytworne, zdawało się być akademicką rozprawą raczej, niżeli epizodem chłopskiej karnej sprawy; a ta kupka ob-