Pensylwańczyk był zachwycony. Takiej tęgiej, przysadkowatej baby, jak żyw nie widział jeszcze.
— Marjanna przyjechała! pisał do Dąbrówki. — Nader silnie tłusta i dobra! —
Istotnie Marjanna była wyborną sługą; prała zwłaszcza znakomicie i tylko zbyt wiele zużywała farbki. Instynkty jej kolorystyczne były niepohamowane w tym względzie.
Nigdy też nie można było przewidzieć, czy jej «lazurku», jak nazywała, zbraknie, czy nie braknie.
Najczęściej wszakże brakło. Wycierała wtedy ręce w fartuch i nie pomyślawszy nawet o tem, że słowa po portugalsku nie umie, po lazurek biegła.
Po chwili wracała zdyszana.
— Gdzież to Marjanna była? — pyta pani.
— A toże po lazurek latała!
— No i cóż?
— A nic! kupiła!
— Jakże? przecież Marjanna nie umie się rozmówić?..
— I... co to nie umie! Idę do kramu, powiadam, coby mi lazurku dali. Powytrzeszczali na mnie oczy i nic. Tak ja jeszcze głośniej. A oni do siebie: czego ta głupia baba od nas chce, kiedy my jej nie rozumiemy?
— Jakże Marjanna mogła wiedzieć co oni mówią?
— Albo to co wielkiego? Takiemu ta barabaszowi po oczach dość spojrzeć, to się i wie co gada.
— No i cóż się stało?
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/289
Ta strona została uwierzytelniona.