Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/290

Ta strona została uwierzytelniona.

— A nic! Co ja tu, myślę sobie, będę stała i medytowała, a tam mi woda stygnie. Obejrzę się, spojrzę, leży papier niebieski od cukru. Łap ja za on papier, rękaw od koszuli wyciągam, jedno do drugiego przykładam i mówię: tego do tego!
— No i zrozumieli?
— Co nie mieli zrozumieć! Przecieżem im wyraźnie po polsku mówiła!
Pewnego wszakże razu wraca Marjanna rozmarzona jakaś. Małe jej bure oczki mniejsze się jeszcze wydają niż zwykle, usta wdzięcznie zesznurowane, spojrzenie melancholiczne. Jest przytem małomówna i z partesu stąpa.
— Co to Marjannie? — pyta pani — Czy nie chora przypadkiem?
— I... nie! — odpowiada z pozorną obojętnością cedząc słówka przez zęby. Tyla, co mi się tam jeden obświadczył.
— Co? Kto? Jak? Gdzie?
Marjanna czuje się nieco zdziwieniem tem dotkniętą.
— A gdzieżby? Jużci że na półimperjału!
Na wsi jeszcze słyszała o półimperjałach i nazwę tę stosowała do górnych miejsc na tramwaju. Mówi to zresztą takim tonem, jakby imperjał umyślnie był zbudowany dla miłosnych gruchań.
— Jakże to było? — pyta pani mocno rozciekawiona.
— A cóż? Siadam na półimperjała, patrzę, niedługo siada przy mnie jeden czarny. Usunęłam ko-