kancelaryi nie zamykały się prawie. Od samego rana pukanie pod numerami.
— Czego tam? — pyta niecierpliwie strażnik.
— Otwierać-no otwierać! Muszę iść do kancelaryi.
— A co tam? — pyta pan nadzorca wchodzącego aresztanta w towarzystwie strażnika.
— A to, proszę wielmożnego pana, przyszedłem się dowiedzieć wedle wyroku, bo może mi się już skończył.
— Cóż znowu! — mówił zmieszany «wielmożny» — przeciem masz w wyroku dwa lata, a siedzisz dopiero półtora.
— Tak ci to niby jest, wielmożny panie, ale chciałbym wiedzieć dokumentnie, według księgi...
Pan nadzorca przygryza czerwone, pełne wargi, żeby nie wybuchnąć.
Po chwili znów ta sama historya. Za kwadrans — znowu. Dziewięciu, piętnastu, dwudziestu wali naraz we drzwi, wszyscy wołają strażnika, wszyscy chcą iść do kancelaryi. Jakób biega od numeru do numeru, krzyczy, prosi, traci głowę, nareszcie najciekawszych prowadzi do kancelaryi.
— Proszę wielmożnego pana, przyszliśmy się dowiedzieć wedle wyroków, bo może już się nam pokończyły...
— Idźcie do dyabła z waszemi wyrokami! — krzyczy w ostatniej pasyi pan nadzorca. A to człowiek nawet spokojnie odetchnąć nie może. Było to właśnie po obiedzie.
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/315
Ta strona została uwierzytelniona.