Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/322

Ta strona została uwierzytelniona.

opuszcza ręce, staje pod ścianą, przylepia się do niej, spłaszcza, maleje, w mur wsiąka niemal.
Nie przychodzi mu to z trudnością. Jego ogolona głowa, twarz szara i siwy kubrak, odbijają od muru ledwo słabym tonem. Wyżej spotykasz dwóch jeszcze. Niosą oni dość duży ceber, przez którego uszy przechodzi drążek. Ta sama mdła won, silniejsza tylko, bucha na ciebie z cebra. To obiad. Stajesz wreszcie na górnym korytarzu, w oddziale, przypuśćmy, kobiecym. Tu strażnik zatrzymuje się i wysunąwszy wielki klucz, spogląda na Wielmożnego. Wielmożny macha ręką na znak, że mu wszystko jedno. Poczem każe otwierać Nr. 9. Wchodzisz wzruszony, coś ściska cię w gardle, coś ci mgłą oczy zasłania. W pierwszej chwili nie czujesz nawet charakterystycznej mdłej woni, która tu jeszcze się wzmaga. Aresztantki otaczają Wielmożnego, całując go w ręce. Starsze wytaczają przed nim różne sprawy, młodsze uśmiechają się, mizdrzą, nastawiają, stroją dziwaczne miny. Wielmożny klepie je po ramieniu, grozi im palcem na nosie, zapytuję to o tę, to o ową. Wywołane po imieniu, wychodzą z kątów; kilka z nich ma głowę głęboko spuszczoną.
Tymczasem zjawiają się inne, z pod dalszych numerów, które strażnik otworzył także. Te są śmielsze jeszcze. Na ciebie patrzą z ciekawością, szyderczą niemal i trącają się łokciami. Wreszcie jedna z nich całuje cię w rękę. Natychmiast czynią to samo wszystkie inne, pchają się, pociągając nosami i wzdychając głośno. Jeśli której zapytasz