Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/323

Ta strona została uwierzytelniona.

o co, odpowiada za nią sam Wielmożny, który też z właściwym sobie pięknym, okrągłym gestem przedstawia ci niektóre «bardzo porządne aresztantki,» tudzież tłómaczy urządzenia izby, widoczne zresztą i bez tych objaśnień.
— Ot tu mają okno — mówi naprzykład — tu piec, tam tapczany...
Kieruje twoją uwagą, mówi bardzo głośno i bardzo obficie.
Gdy wzrok twój zatrzyma się dłużej na jakiej twarzy, lub na jakim kącie, Wielmożny niepokoi się natychmiast, mruga oczyma, podchodzi i pokazuje ci szydełkową robotę, wyjętą z ręki jednej z aresztantek. Jest przytem psychologiem.
— To nic ciekawego — szepcze, krzywiąc wzgardliwie usta, skoro dojrzy żywszy błysk w twojem spojrzeniu — zwyczajna złodziejka!.. Nie wiele nawet skradła, nie opłaciło jej się...
Macha ręką i uśmiecha się gorzko. Po dziesięciu minutach spogląda ku drzwiom. Ma już tego dosyć. Ale nie byłby sobą, gdyby pominął tak wyborną sposobność do budującego przemówienia.
Podnosi tedy głowę, podaje pierś naprzód i zatrudniwszy białe palce pięknej swej ręki brelokami:
— No — mówi — bądźcie zdrowe! Widzicie oto, że są osoby litościwe, które was odwiedzają, które chcą widzieć, co tu robicie, jak się tu sprawujecie. Dla takich osób powinnyście czuć wdzięczność...
Tu przerywa mu głębokie, z kilkudziesięciu pier-