Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/331

Ta strona została uwierzytelniona.

żywszy lewe oko, jak to miał w zwyczaju, zapytał znienacka:
— A widziała też pani Dziką?
— Nie, nie widziałam — odrzekłam spokojnie. — A cóż to za «Dzika»?
— A licho ją wie, proszę łaski pani. Dzika i Dzika. Tak tu na nią wołają.
— Cóż to, aresztantka?
— Iii — odrzekł Jakób, machnąwszy ręką — taka niby dokumentna aresztantka, to ona nie jest. Ale że ją tu trzymają wedle papierów...
Poruszył się i szedł dalej, to drepcąc parę kroków, to przystając i biorąc tabakę.
Naraz odwrócił się znowu.
— Bo to, proszę łaski pani — mówił, zniżywszy głos nieco — jak była ta wojna, niby turecka, to insze panowie oficery nawieźli różności z tamtych tam krajów. Psy nie psy, konie nie konie, fuzye nie fuzye, murzyny nie murzyny, aż jeden sobie i pannę przywiózł. Od rodziców ją, powiadali, namówił czy coś! Tak mieszkał on tu z tą panną w mieście jakieś czasy, aż potem musiał z wojskiem na trawę ciągnąć, na wieś. A już mu się ta panna uprzykrzyła. Jak mu się też uprzykrzyła, tak on co robiący, do wójta na onej wsi melduje tak a tak, co tu się taka a taka najduje bez papierów. A no dobrze. Jak on ją do wójta melduje, tak wójt ją łapać. Pobił ją ta on wójt, poturbował, bo się nie dała brać i strasznie do oczów skakała, aż ją tu do nas przywieźli. Jak ją do nas przy-