człowiek wejdzie, a odezwie się ot tak, po dobroci, to się namarszczy, aż jej się te brwie zejdą...
W tej chwili doszliśmy do drzwi. Jakób klucz przekręcił w zamku i puścił mnie przed sobą.
Izdebka była niewielka, o jednem zakratowanem oknie, bielona, jak wszystkie numery. Pod oknem stał czarny stolik, na nim cynowa miseczka więzienna z nietkniętym jeszcze krupnikiem. Pod ścianą, na lewo od wejścia tapczan taki, jakie tu w lazarecie są w użyciu. Na tapczanie twarzą do ściany, leżała «Dzika.» Ogromne czarne włosy rozsypane były na wypchanej słomą poduszce, małe nóżki w podartych, niegdyś wykwintnych trzewiczkach, widać było z pod jasnej, lekkiej sukni, której wesołe barwy dziwnie odbijały i od tego dnia zimowego i od brunatnej więziennej kołdry.
Chociaż drzwi skrzypnęły dość głośno, «Dzika» nie poruszyła się z miejsca, tylko dłonią twarz zasłoniwszy, głębiej się w poduszkę wcisnęła.
Dopiero kiedy Jakób do stolika podszedł i zapytał czemu obiadu nie je, uniosła się nieco na łokciach i odwróciwszy głowę, pałającemi oczyma na niego spojrzała. Oryginalnie piękną była jej twarz śniada i niezmiernie wynędzniała, ale szlachetnie skrojona. «Brwie», jak mówił Jakób, silnie ściągnięte, schodziły się niemal czarną, wązką linią, usta jej drgały.
Chwilę patrzyła tak na strażnika z wielką jakąś wzgardą, mrużąc ogniste oczy, aż zdławionym, hamowanym widocznie głosem wyrzuciła z piersi kilka
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/333
Ta strona została uwierzytelniona.