Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/345

Ta strona została uwierzytelniona.

wstyd nawet, takiemu staremu, porządnemu aresztantowi, co już trzeci raz tu siedzi i przykładem dla innych być powinien, za łby się z frajerami wodzić! Nie spodziewałem się tego po tobie! Zawsze cię do porządnych ludzi liczyłem, a ty mi taki zawód, taki wstyd robisz! Pfe! Martwisz mnie!
— Hu! hu! hu!.. — beczał Osmólec, plackiem na podłodze leżący. — Jabym dla wielmożnego pana krwi z małego palca utoczył! Jabym wielmożnemu panu śmiertelny grzech powiedział! Ja wielmożnego pana tak kocham, że się we mnie wnętrzności od żalu pękają, jak wielmożny pan się na mnie gniewa! hu! hu! hu!..
— No, dosyć już, dosyć! — rzekł, podnosząc go łaskawie pan Nadzorca. Ruszaj pod Numer i żeby mi tam było spokojnie! Rozumiesz?
— Rozumiem, wielmożny ojcze i opiekunie najukochańszy! Rozumiem!
Podniósł się Osmólec, stęknął, pociągnął kilka razy nosem, pięścią wytarł oczy, w których jakoś łez nie było widać i ku progowi się cofnął.
Zaparty, wyprężając tymczasem kolejno wszystkie swoje muskuły, zdołał nareszcie przybrać jaknajbardziej poprawną, w stylu kancelaryjnym postawę. Istotnie, wyglądał on jak epileptyk w napadzie tężca. Oczyma już nawet nie mrugał, bo mu kołem, wpatrzone w twarz Wielmożnego stanęły.
Stary Jakób miał je za to do połowy zmrużone, jakby znudzony znanem sobie widowiskiem, usypiał; głowa mu też nieco z karku zwisła, co go czyniło po-