dobnym do starej szkapy, która, lubo w zaprzęgu, z lada przystanku korzysta, aby łeb stary zwiesić i zdrzemnąć na chwilę. Co do pana Nadzorcy, ten był promieniejący i poglądał na mnie z pogodnym tryumfem, rad widocznie, że aresztant tyle sprytu i polityki okazał, a jego jasne, piękne oko zdawało się mówić:
— A co? Tak u nas! Szaleją poprostu za mną, ci hultaje!
A tam, u progu, z wbitemi w podłogę oczyma stał tymczasem olbrzymi Onufer, w siwym swoim rozerwanym kubraku, coraz silniej cisnąc czapkę do szerokiej, obnażonej piersi. Tego, co się dokoła niego w kancelaryi działo, zdawał się nie widzieć i nie słyszeć wcale: głową tylko na obie strony chwiał i brwi na zżółkłem i zoranem przedwcześnie czole wysoko podnosił, jakby się dziwił czemuś i czemś przerażał w sobie. Poczem znów nagle trząść się zaczynał i stękał, jak ciężko chory człowiek.
Osmólec, przechodząc koło niego, rękę w kułak ścisnął i wysuniętym knykciem wielkiego palca w biodro go pchnął. Wielki Onufer ocknął się i spojrzał na niego zmąconym wzrokiem; na jego twarz śmiertelnie stroskaną nie wybił się najmniejszy ślad niechęci. Poczem zaraz oczy wbił w ziemię i brwi nad czołem z niezmiernem zadziwieniem podniósł.
— A cóż ty tam! Nie ruszysz się? — przemówił po małej pauzie pan Nadzorca. W ziemię wrosłeś, czy co?
Szturchnął go ponownie Osmólec.
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/346
Ta strona została uwierzytelniona.