Jakób spojrzał na mnie z namysłem, tabakierkę dobył i zanurzywszy w niej swoje wyschłe, sękate palce, rzekł:
— Phii!.. Cóż ta już Onufrowi! Wczora minął tydzień, jakeśmy go pochowali.
— Jakto? Umarł?
— A umarł.
— I z jakiej choroby?
— Choroby — odrzekł Jakób, zwolna otrząsając szczyptę — to tak akuratnie żadnej nie miał. Przecie mu i felczer pijawki stawiał, i pan doktór mu proszki dawał, to jakby miała być jaka choroba, toby się i pokazała. A tu nic!
Zażył tabakę, zmrużył oczy, pociągnął nosem i tak mówił dalej:
— Tak mu oto błąd jakiś do głowy przystąpił, że umarł.
— I cóż to było?
— Cóż ta miało być! Bieda była i tyle!
Obejrzał się na lewo, obejrzał się na prawo, a potem rzekł.
— Bez te ostatnie czasy to już nawet i pod numerem nie siedział, bo z nim insze aresztanty wytrzymać nie mogły, a co i raz, to dalej go, bijatyka. Aż go Wielmożny na osóbku w komórce obsadził, tam gdzie to szewcy skład na skóry wprzód mieli. Jak go też Wielmożny obsadził naosóbku, tak się wieszać chciał. A no dobrze. Ale żeśmy go oderznęli, i do Ciemnej coś na tydzień poszedł, więc już się tego potem nie chwytał. Ale i tak wskórania z nim nie było. Dzień
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/353
Ta strona została uwierzytelniona.