jak dzień. Ale jak tylko Pan Bóg noc dał, tak do mego Onufra zara błąd przystępuje. Ino chodzi, ino ręce składa, ino cości prawi, a stęka, a płacze, aż ograża człowieka słuchający. A precz się prosi, żeby go napowrót pod numer dać. Jakże cię pod numer dać — pedam — kiedy cię tam insze areśtanty tłuką? A niech mnie ta tłuką — peda — niech i zatłuką, żebym ja aby sam nie siedział! Ale Wielmożny przykazał, coby w komórce został. Tak patrzę ja raz przez luft we drzwiach, a miesiąc tak stał na niebie, jako rybie oko i cała ona komórka aż biała była od jasności, a tam mój Onufer w kącie, plecami do muru przyparty, w jednej koszuli, jak ten świątek stoi, ręce złożone przed sobą trzyma, nogi się pod nim trzęsą jak w zimnicy, a on sam dopieroż tak się modli, tak molestuje, właśnie jakby tam kto przed nim stał.
— O moje dziecko — peda — o moje kochające! Czemuś ty wtedy wyszło w złą godzinę? O moje dziecko najmilejsze! Toć ja ciebie ubić nie chciał! Toć ja ciebie jak własną duszę miłował!
Patrzę ja, wytrzyszczam oczy, nikogo w komórce niema, a ten się precz trzęsie a modli.
— O moje dziecko, odpuść ty mnie — peda — odpuść ty mnie swoją śmierć niewinną! O moje dziecko najmilsze — peda — kochanie moje najsłodsze!
Tak ja do niego: Onufer! Co z tobą? Tak on nic, tylko patrzy na mnie jak błędny. Tak ja do Wielmożnego. Tak i tak, wielmożny panie, tak i tak, — pedam — żeśmy to już na niego pobaczenie mieli po onem wieszaniu! Tak Wielmożny idzie, patrzy, akuratnie
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/354
Ta strona została uwierzytelniona.