Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo może ty co widzisz, córko?
— Ale, mamo! — mówię — co znowu! O, już się woda gotuje! — mówię.
A matka znowu:
— Bo ja po twoich oczach miarkuję, że widzisz... Bo tobie oczy, córko, wsłup idą!
Rozśmiałam się na to i sama się tego śmiechu zlękłam.
— Niechno, mama — mówię — głupstw nie powiada, tylko kawę sypie! Ostrożnie, bo skipi...
A wtem słyszę, sztykuta coś po schodach, od samego dołu. Tak myślę: jest! I zaraz mi ręce opadły, jak gdyby z ołowiu. I dotąd nie wiem, proszę pani, czego ja się zlękłam? Boć przecie wiedziałam, że to ta sama baba. Nic więcej! A tak mi było, jakby nieszczęście moje szło... Jakby to wcale nie ta baba szła, tylko takie przeznaczenie moje...
Słucham, przycichło. Może też nie jeszcze! Może nie... — myślę. Ale gdzie tam! Znów sztykuta, tylko że powoli.
Tak w tej niespokojności, i żeby te kroki zgłuszyć, zaczynam ja, proszę pani, opowiadać matce jakąś niebywałą historyę, trzy po trzy, głośno, coraz głośniej, a śmieję się przy tem opowiadaniu sama, choć i nic zabawnego nie było, jak warjatka. Ale i głos i śmiechy jakby nie moje, jakby obce jakieś... A co przestanę gadać na chwilę, to słyszę... słyszę... Idzie, przystaje, odpoczywa i znów idzie. Ale jakby więcej kroków teraz, jakby szepty. Tak zaczęło we mnie serce drżeć, że i mówić nie mogę. A już i matka odwraca