głowę i słucha. Wtem słyszę: tutaj! I ruszył ktoś klamką.
Tak matka.
— Idzie ktoś, córko? I chce wstać do drzwi.
— Niech mama siedzi! — mówię. Sama pójdę!
Przytrzymałam ją na stołku, idę, a taka ciężka jakaś, taka sztywna, jakbym nie nogi, ale kołki miała...
Stanęłam we drzwiach i rękę na klamce trzymam, patrzę, praczka z suteryn. Cofnęła się, chowając pod fartuch ręce czerwone, mokre, od waru jeszcze dymiące... Za nią taż sama baba, którą spotkałam na schodach, kłaniająca się, uśmiechnięta, bezczelna...
— A co to? pytam z góry.
Baba wysunęła się naprzód:
— Taki pomylenia, dobrodziuniu nie było! Taki nie było!...
A widząc, że klamki nie puszczam:
— Ja tu na momencik, do godnej mamy, po dawnej znajomości! Na momencik, dobrodziuniu, bo i sama daleko do domu mam.
Przysuwała się poufała, natarczywa, prosto na mnie, we drzwi. Zastawiłam się ręką, żeby mnie nie tknęła.
— Za pozwoleniem! — mówię.
Wtem matka ze stancyi:
— A kto przyszedł, córko? Bo to może do mnie?
— Nie! — mówię — nie! Niech mama nie wstaje! Sama tu załatwię!
Ale już się podniosła, idzie.
— Bo to pewno do mnie! — mówi.
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.