łość taką niewstrzymaną, tylko takie kochanie, tylko jeden krzyk w duszy: Mamo! mamo! mamo!
Załkało jej coś w piersi teraz jeszcze, a w gwałtownie załamanych palcach trzasnęły stawy. Zdawało się przez chwilę, że płaczem buchnie, ale opanowała się i pomilczawszy nieco mówiła dalej:
— Cicho jeszcze było w domu, ludzie spali, więc poszłam po wodę w podwórze i przyniosłam drewek, nakrywszy się chustką na głowę, żeby mnie kto nie poznał; przyrządziłam śniadanie, a matka jakoś nieśmiało się podnosi, nie mówi nic, ale patrzy we mnie jakby przestraszona. Podeszłam do niej, ucałowałam jej obie ręce i mówię:
— Mamo, ja idę inszej stancyi szukać! Tu nie możemy zostać.
Klasnęła w dłonie.
— Inszej stancyi? Jezus Marya, córko! Ale my tu już zapłacili przecie za pół miesiąca?
— To co? — mówię. — Niech przepadnie. Dłużej tu nie możemy być. Trzeba nam się daleko ztąd wynieść. Na drugi koniec miasta gdzie... Na zupełnie inszy...
Słuchała skłopotana, wzdychając, ale nie przeczyła. Kiedym jednak już była w progu:
— Córko! — woła.
— Co mamo? — mówię.
A ona:
— Nic już, nic! Idź...
Wróciłam do niej.
— Ale niech mama powie — mówię — co? Może
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.