Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

Nabiegałam się o głodzie i nic nie znalazłam. Niby, niby tam jedno się szykowało, u woźnego z Towarzystwa na Zielonym placu. Gmach, nie potrzeba mówić, proszę pani, prześliczny, pokoiczek maluśki, ale składny, więc tak pół na pół już się godziłam. Wielką miałam na to ochotę. On człowiek stateczny, stary już, wdowiec, w całym domu nikogo, same biura, schody piękne, cicho, sza, jak w klasztorze. Tyle, że czekać trzeba, bo pokoik zajęty jeszcze. Ale cóż? Gdzieindziej, jeśli dom porządniejszy trochę, strasznie chcą drogo; jeśli znów taniej, to brud, hałas, ciemnota, pomyje, szafliki po sieniach, zbieranina sama, najordynarniejsza. Zupełnie nie dla nas, zupełnie!...
Tak wracam i matce powiadam:
A matka w myślach cała:
— To tam żadnych lokatorów niema?
— Żadnych, mamo — mówię. Żywej duszy. Biura same, kancelarye, sale.. Dom jak klasztor. Już tak po mojej myśli, jak nie może bardziej być!
A matka jeszcze się bardziej zadumała, aż nagle:
— Ha, to i lepiej, że czekać!
— Jakto lepiej, mamo?...
A matka głową wstrząsnęła.
— Co się tu zaczęło, córko, niech się tu i skończy! Po co znów rozwłóczyć gdzie?...
Przelękłam się jakoś....
— Ale co ma się skończyć? Co, mamo?
— Nic, córko, nic! Ty wiesz swoje, a ja swoje...
Nie chciała więcej mówić, i tak stanęło na tem.