Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

dobrze myślę... że ja dobrze chcę... że ją kocham tak...
A nie, nie szło! Co o czem zacznę, to albo matka mnie nie rozumie, albo ja matki. To jakby, proszę pani, między nami las wyrósł, jakby się rzeka rozlała, jakby góra, proszę pani, stanęła między nami, tak matce trudno było do mnie, a mnie do matki! Tak daleko jakoś, tak ciężko, tak cudzo... Zaczynam o tem; o tamtem, o trzeciem, nic! Słucha, jakby nie słuchała, jakby nie wiedziała, co mówię, albo się zaraz przeciwi.
A i mnie język się czegoś plącze; nie mówię, nie mogę mówić tak prosto od serca... Już te słowa dobieram, już je, jak na szalach ważę, tak się boję, żeby czem nie napomknąć jakichś przykrych myśli, nie dotknąć czegoś bolącego... Ale, widać, wszystko było bolące i przykre, bo gdzie się z tą mową puszczę, tam się albo sama urażę, albo też o matkę zatrwożę. Nie ma gorszej męki, proszę pani, jak kiedy tak się zrobi między temi blizkiemi, temi najbliższemi... Bo tu ciągle serce o serce trąca, a co potrąci, to krwawi... I że też to nigdy, proszę pani, z obcym się taka rzecz nie trafi, tylko z tym drogim, tylko z tym kochanym...
A com myślała, że mi te godziny z matką chwilami się staną, tom ledwo w tej męce doczekała zmierzchu. Zaraz też wzięłam chustkę, pod chustkę żakiet na rękę i do fanciarki. Umyślnie czekałam mroku, żeby kto w kamienicy nie widział, że w chustce bez żakieta idę.