Aż matka mi rękę na głowie kładzie i cicho, ale to tak cichuchno, jakby ten głos ze dna ziemi szedł, zaczyna śpiewać tę pieśń o Łazarzu i o bogaczu:
«Co się stało przed laty!
Człowiek jeden bogaty,
Miał złoto, perły, szaty...»
śpiewa, a ja na to nie ruszyłam się nawet. Zupełnie jak w letargu! Oczu nie mogłam oderwać od kąta, gdzie znów stała ta skulona, chuda postać w pajęczynach... Tylko, że teraz te pajęczyny trzęsły się na niej, odrywały, unosiły się w powietrzu, padały na mnie jak strzępy łachmanów. I choć się wpatrzyłam w nią, nie znikła. Chwilami zdawało mi się nawet, że to nie matka, ale ona śpiewa...
Mówiła teraz tak cicho, że jej słowa ginęły prawie w szepcie zeschłych, unoszonych wiatrem liści. Ten wiatr zdawał się i ją samą przejmować nawskroś, a jej wązkie plecy wstrząsały się wewnętrznym dreszczem. Głowę miała schyloną, oczy w ziemię wbite, ciemne, długie rzęsy nakrywały głębokim mrokiem jej szczupłe policzki. Oddychała powoli, z trudem, jakby jej piersi uciskał wielki ciężar. Po długiej dopiero chwili zaczęła mówić dalej:
— Przededniem jeszcze zbudził mnie szmer jakiś. Porwałam się z sofki, gdziem się późno już w noc w ubraniu rzuciła, patrzę stoi matka w tej żebraczej guni siwej, z tym kijkiem w ręku, w tem chuściątku na głowie, z tą torbą, zupełnie tak, jak ją wtedy z kruchty zabrałam. Stoi, na powietrze rękę podniosła, krzyż czyni... A mnie, proszę pani, tak