Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

kijem. Usta miałam spalone, wyschnięte gardło, oczy w ogniu. Przez resztę dnia i przez noc tłukłam si po stancyi jak wilk, bez snu, bez jadła, bez kropli wody. Takem się mordowała z sobą! Ale rano byłam już spokojna. Ze wszystkiem, proszę pani, tę duszę utłumiłam w sobie...
Na trzeci dzień odziałam się chustką i poszłam ku Bernardynom. Stanęłam z boku w ulicy, spojrzę w kruchtę, siedzi matka! Te włosy siwe, gładziutko splecione, to chuściątko białe na nich, ta gunia wyłatana, wynaprawiana w owe to jeszcze czasy, kiedy matka szycie swoje chowała przedemną... Siedzi na dawnem miejscu, na ławce, wprost wielkiego krzyża, a że ludzie nie szli, więc się na kijku rękami sparła i słucha, co insze mówią. Ale to, proszę pani, z taką wesołą twarzą, taka rozjaśniona, taka jakaś żywa, jakby nie ta sama! Targnęły się we mnie wnętrzności, alem tylko zęby ścisnęła i stałam dławiąc się własnemi łzami. To jedno mnie pocieszyło trochę, żem tej kulawej nie widziała w kruchcie.
I tak mi zaczął dzień za dniem iść. Pani naczelnikowa wróciła, przeniosłam się do pierwszej lepszej izdebki na Lipową, bo tam na Zielonym placu dawno najęli, i wszystko jak dawniej. Tylko nim do roboty poszłam, leciałam do Bernardynów. Przyjdę, postoję, popatrzę ukradkiem, dusza jęknie we mnie — i idę precz... To jak inni, proszę pani, na uciechę chodzą, tak ja tam chodziłam serce w sobie rwać...
A co mówią proszę pani, o człowieku, że tego, al-