Wracam, lecę, a matki niema.
Wprost krzyża ławka pusta, parę bab w kątach drzemie, nikogo!
Jakby po mnie wiatr przeszedł, taki mnie chłód objął, takie zimno nagłe. Chodzę, czekam, ludzie się oglądają za mną, — nikogo. Więc kiedy już kościelny kluczami dzwonić zaczął, zebrałam się w sobie i podeszłam do żebraczki, co sama jedna, najdalej od innych siedziała. Dałam jej, proszę pani, parę groszy i tak niby od niechcenia pytam:
— A gdzież ta staruszka, co tu siadała wprost krzyża?
A baba:
— Ta kulawa?
— Nie! — mówię. Taka drobna, szczupła.
— Wiem, wiem! Ta szlachcianka!... A, to już jej więcej niż tydzień niema! Może już będzie dziesięć dni, jak jej niema.
— A gdzież jest?
— Do szpitala wzięli.
— Jezus Marya! Do którego szpitala?
Nie wiedziała. Raz zdawało jej się, że do Św. Rocha, to znów, że do Św. Ducha. Ale ja już byłam w ulicy, już biegłam do najbliższego szpitala. Biegłam, jakby mnie wiatr niósł. Ludzie mi z drogi schodzili, bom ich nie widziała i wpadałam na nich, cała się z niespokojności paląca i do siebie gadająca.
— Mamo, mamo! Nigdy już, nigdy nie puszczę cię od siebie! Bądź, czem chcesz, rób, co chcesz, zawsze z tobą zostanę, nic ci się przeciwić nie będę!
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.