Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

leniach świeciła woda, a wierzchami śnieg się niedawny bielił. Dobrze się już chłopak od cmentarza oddalił, kiedy zdało mu się, że w jednej z tych kolein, wązkiej, zataczającej się po stronach, rozpoznaje ślad bosych kół wozika, którym tatusiową trumnę na mogiłki wywieźli, i śladu tego machinalnie pilnować się zaczął.
Zrazu bił za nim dzwon ze srogością jakąś i gniewem; potem jęknął żałośnie raz, drugi, trzeci, potem znów bardzo srogo — i cisza.
Szerokie dworskie pole czerniło się z pod śniegów, jak okiem zajrzeć, z obu stron gościńca, obtajałe po górkach, a po bruzdach białe. Wiatr hulał tam samopas gwiżdżąc przenikliwie, i rozmiatając kupki perzu nad wygon zgrabione; a gdy ucichał, wtedy pole, droga, i chłopiec, wszystko ginęło we mgle.
Wtem dał się słyszeć słaby turkot wozu.
— Oho! — rzekł półgłosem chłopak i na przydróżek uskoczył.
Nie obejrzał się wszakże, głowy nie podniósł, tylko, mocniej się zgarbiwszy, przyśpieszył kroku. Zrobiło mu się nagle bardzo zimno, więc zacisnął ręce w rękawach i wyżej podniósł chude, ostro sterczące z pod starej sukmanki ramiona. Wóz turkotał za nim głucho, nierówno, tym turkotem chłopskich wózków, których woźnica, bokiem na półdrabki siadłszy, z jadącymi gawędzi i luźno koniom szle puszcza, aż skończywszy swoje, szarpnie postronki, gwizdnie i krótkim pakulakiem nad szkapą wywinie.
Chłopak turkotu tego słuchał podraźniony, nie-