pak się zaciął, i tylko patrzył, gdzie uskoczyć, jeśli go wóz dogoni.
O sto kroków może sterczał duży, oborany kamień, dokoła którego zdawna puściły się wielką gęstwią tarnie i jarzyny. Bezlistne to było teraz, ale tak splątane, że i chłop od biedy skryćby się tu mógł, nie dopieroż dzieciak.
Tego kamienia dopadłszy, przysiadł za nim Stacho, głowę między tarnie wsadził i na drogę patrzył.
Wóz toczył się zwolna, bo górka tu była i koń folgował sobie.
Stacho słyszał zmudne skrzypienie kół i rozmowy, gwarzenie kumoszek i niespokojny głos matki:
— Kożuchembym go przynakryła.. Sukmaniątko do cna na nim liche... Kajż on mi się w oczach podział?... Stasiek! Stasinek!...
Serce mu biło, jak młotem, kiedy wóz mimo przejeżdżał, tak się bał, żeby go matka nie zobaczyła i nie pojęła z sobą. Zaledwie jednak turkot oddalił się nieco, opanowało chłopaka uczucie bezbrzeżnego opuszczenia, sieroctwa i żalu. Wylazł z za kamienia, o topolę się ramieniem wsparł, sukmanka mu się na piersiach zatrzęsła, wytarł oczy raz, wytarł drugi raz, i szeroko je otworzywszy, patrzył na ciemny, ruchomy punkt, coraz malejący w mgle grubej, gęstej. Byłby tak może dłużej stał, bo nagle mu się zdało, że niema dokąd iść, ani po co, ale że go zimnisko srodze podbierać zaczęło, więc znów się skulił, a zszedłszy z przydróżka na gościniec, przed siebie ruszył. Nie szedł wszakże tak prędko, jak dotąd, i idąc, rozmyślał.
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/68
Ta strona została uwierzytelniona.