Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

Były to podleśne pastwiska, dyszące ciepłem oparzelisk swoich, których dech lżejszy, siny, kłębił się i przewalał z mgłą chłodną, górną, wypełniając całą przestrzeń od ziemi do nieba. Chłopiec zmrużył oczy i zagłębiał się w morze to zwolna, coraz mniej szarością sukmanki swej widny, coraz drobniejszy, coraz przezroczystszy, aż stopiony w jedno z sinym oparem — zniknął.
Wynurzył się dopiero za dworską olszyną, a tuż go objął gwar stojącej pod lasem karczmy, przy której, że wyrąb niedaleki był, zawsze się dość ludzi kręciło.
I teraz stało przed nią kilka chłopskich wozów i mieszczańska bryka. Dwóch żydków i jakiś surdutowy gadali przy niej: chłopy siedziały w izbie, z której buchała wrzawa.
Pookrywane to staremi sukmanami, to kawałem derki, podjezdki zanurzały głowy w workach i opałkach z sieczką; para gniadych uwiązanych łbami u bryki wałachów, wyciągała z siedzenia rozrzucone siano.
Stacho dojrzał natychmiast, że między wózikami jest i tatusiów także. Przystanął, oczy mu błysnęły, poczem obszedł bokiem, i z za węgła przyglądać się zaczął.
Właśnie w otwartych na ściężaj drzwiach karczmy stanął Chrząst, ocierając rękawem gębę po świeżo wypitym kieliszku. Chłopiec się cofnął, ale oczu nie zdejmował z «kulasa». Chrząst pociągnął nosem na