Już ani sukmanki nie obciskał, ani rąk w rękawy nie wsadzał, ani ramion nie stulał, żeby sobie ciepła przyczynić. Ogień jakiś podpalał go z wnętrza, a oczy, które kolejno pięściami wycierał, nie wiedział sam, czy mu we łzach, czy w zarzewiu stoją. I złość i żałość uderzały w niego, jak te czarne kruki, oślepiając go prawie, że się mało dziesięć razy o pieńki sterczące na wyrębie potknął; i złość i żałość pędziła go przed siebie, że mu tylko poły furkały. Sam nie wiedział, jak cały wyrąb przeleciawszy, na Kuźnieckie zaszedł. Dopiero kiedy mu wiatr w uszach przestał gwizdać, a pomrok na oczy padł, opamiętał się chłopak i stanął.
Ani jego droga, ani pomyślenie nie było tu chodzić; ale się zaraz spokoić w sobie zaczął z onej gorącości, co go dotąd gnała.
Wielka, głęboka cisza obeszła go, jak gołębim puchem. Bór był. Gonne sośnie stały gęsto, niewiele co dnia puszczając między siebie. Czubami tylko chodził wiatr po nich górny, małym szumem w gałęzie bijąc, na których jeszcze reszta okiści od cichej strony była. Tu, owdzie, płachetkę niedeptanego śniegu zajęczy trop dziurawił; tu, ówdzie, żółciło się igliwie, tu, ówdzie, wyszczerkał kierzek wrzosu, w badylki suche dzwoniąc, tu, ówdzie mech świecił zieloną, mokrą szybą...
Chłopak stał i oczyma po ziemi wodził, ni bliżej, ni dalej, tylko kręgiem koło siebie, jakby je tu o coś uczepić chciał, aż mu się nogi w kolanach złamały, i nagle twarzą na ziemię padłszy, wielkim głosem krzyknął:
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.