Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tatusiu! Tatusiu! O dla Boga, rety, tatusiu!...
Trząsł się i wił, jak ten robak ziemny, od czasu do czasu podnosząc się w pół ciała. Wtedy krzyk swój za ściśniętemi zębami trzymając, wysoko podejmował głowę i rozstawione ręce, a trzęsąc niemi w powietrzu, wbijał szeroko otwarte, pełne ciężkich i zimnych łez oczy w skrawek szarzejącego wskroś sosen nieba, póki mu się te łzy nie stoczyły, ziębiąc twarz pobladłą, poczem zaraz gwałtowna żałość znów nim uderzała o ziemię, i nowa też fala biła mu do oczu, rzęsista, bujna.
A bór stał dokoła cichy i mroczny. Mały szum trącającego o gałęzie wiatru ledwo że dolatywał do połowy sośnic gęstych, nieporuszonych, jakby zadumanych o wielkich i smutnych rzeczach. Cichość taka borowa nie bierze w siebie głosów, aby grać niemi, jako cichość polna, ale je przydusza i tłumi. Pisk ptaka i płacz dziecka przepada i ginie w głuchej gęstwie, a to, co się nad nią wynieść ma, mocne być musi. Huk walącego się pod siekierą drzewa, strzał, łopot jastrzębich skrzydeł rośnie i ogromnieje w borowej ciszy; ale łkaniem drobnej piersi bór nie zadrga w sobie. Jego zbita, stwardniała, korzeniami przerosła i zamknięta ziemia nie wstrząsa się odgłosem gniazd zrzuconych i upadkiem piskląt. Ziemia borowa nie ma tego współczucia dla małości i nędzy, co ziemia polna, chleb rodząca i krajana pługiem. Po polu chodzi smętek, a po boru klęska.
Płacz chłopca ucichał zwolna. Rudy mech, o który