Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

szypułami, że mu przez mózg ledwie mogły przejść. Rwały się i wiązały i znów się rwały i znowu wiązały, a chłopak, jak odurzony, szedł, plącząc się coraz więcej w tej dziwnej przędzy, właśnie jak ptak, kiedy nad wnikiem w skrzydła trzepie, a dobyć się z niego nie może.
To jedno było mu jasne, że jak tam będzie, to będzie, a on w gospodarstwie wszystko zrobi sam. Piętnaście roków duchem skończy, mocny jest, robota mu nie cudo, a co cięższa, to już na jesień zeszła. Teraz, jak ciepła uderzą, to głównie kartofle... Jakby kartoflom nie poradził, to chrzestnemu się pokłoni, żeby z pół dnia pomógł, a parobka do chałupy nie puści. Ścisnął pięście, aż w nich mu trzasło.
I z gruntu też wyłuskać się nie da, jako że i tatuś przykazowali przede śmiercią...
Zmordowany, podniósł oczy i wskróś rzedniejącej mgły ujrzał blady, miesięcznemu kołu podobny krążek, po którym prędko zmącone chmury szły, to puszczając go mimo, to zupełnie zakrywając sobą.
Słońce to było zimowe, głęboko w niebie schowane, które kłamliwą białością przeglądało na świat. Wpatrzył się w nie Stach, utykając na korzeniach, które tu z pod leśnej ściany gęsto wybiegały na drogę, i zaraz mu na duszy zelżało.
Puściły go się one myśli bystre, jakoby je wiatr rozniósł, i tylko mu po nich cień został na czole, i namarszczenie jakieś, wpół surowe, wpół żałosne,