Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

— I poradzisz to?
— A ino!
Otarł rękawem katanki pot i rznął dalej.
Kobieta nie odchodziła. Z załamanemi rękoma stała w pośrodku szopy, patrząc to na syna, to na rosnącą za każdym obrotem korby kupę sieczki. Nie wiedziała, czy ma na chłopaka fuknąć i od tej roboty go odwołać, czyli spokój dać.
Żałość, wzbudzona ubolewaniem kumoszek i poczęstunkiem w karczmie na Wyrębie, wielką falą wzbierała w jej sercu. Zaraz też fartuch do oczu podniósłszy, wyrzekać zaczęła:
— O mój Jezu! mój Jezu! mój Jezu! A cóż ja teraz pocznę sierota, cięższa od kamienia! A jakże ja sę poradzę! A któż mi sierocie pomoże! A któż mi robić będzie! Tera parobka funduj, tera płać, tera sobie od gęby odejmuj, a jemu podtykaj! Tera na cudze ręce dobytek puść, tera tyli ziemi szmat!... O Jezu! Jezu! Jezu!... — Chłopak zrazu korby zwolnił i pociągał nosem. Ale kiedy mowa do parobka przyszła, zapaliła mu się twarz i z podwójnym rozmachem koło obracać zaczął.
— Nie będzie tu nijaki parobek panował! — odezwał się posępnie, gdy matka ucichła.
— Roboty tera w polu niema, a sieczką się nie przerwę, — dorzucił dyszącym głosem.
Kobieta odjęła fartuch od jednego oka i popatrzyła na chłopca.
Wyciągał się i kulił za ruchem wysoko idącego